sobota, 10 sierpnia 2013

Autostop (trasa Śląsk – Pomorze - Śląsk)

(tytuł musi być taki, a nie inny, bo inny nie pasuje, a tak, wszystko jasne od samego początku jest)

Jeśli ktoś się wybiera w Bory Tucholskie, to polecam miejscowość Gołąbek, niedaleko Tucholi. Należy też zabrać ze sobą dużo jedzenia i innych potrzebnych rzeczy (?!), bo do sklepu daleko. Nie bardzo, ale jednak (rowerem w obie strony jakieś 2,5h). Preparaty na komary można zostawić w domu, bo i tak nie działają. A jak się ma wystarczająco dużo ‘szczęścia’, to 10 skoro świt, może obudzić was msza na polu namiotowym. Dźwięki gitary nawet przyjemne, ale i tak się nie chciało wypełznąć z namiotu, z różnych przyczyn.

Do Kołobrzegu jechałyśmy (znaczy się ja i Gabrysia) ze znajomym Jackiem. To taki prawie autostop, ale umówiony. Droga minęła dosyć szybko i bardzo, bardzo miło. Pole namiotowe zaskoczyło nas trochę ceną, ale za to łazienki i zaplecze kuchenne zrekompensowało stratę finansową. Samo pole, też bardzo przyjemne. Całkiem przez przypadek, rozbiłyśmy (ho! toż ten namiot sam się ‘rozbija’) namiot (vel żaba, z racji koloru i rozpłaszczenia, co się potem okazało, że za bardzo były naciągnięte sznurki) w cieniu drzew, co powodowało tym, że można było długo spać, a gorąco nie docierało do środka. Późne wstawanie i późne docieranie na plaże, ma to do siebie, że nie ma już prawie ludzi. Jest miło, spokojnie, ciepła woda. Jest tak, jak być powinno.

Kołobrzeg zostawił bardzo miłe wspomnienia. Pyszne zupy w jadłodajni i kotlet po szwajcarsku na plaży, deser lodowy z Kasią na promenadzie, co dzienne wędrówki na plażę i powrót po zachodzie, wszędobylski piasek, mycie zębów o świcie, prawie roztopione grześki od babci zielnej, szalona konferansjerka na Festiwalu Indii (gdzie Hare Kriszna brzmiało w nas jeszcze dobre kilka dni) z szalonym akustykiem i same dobre chwile. Same. Nie było innych. To był bardzo dobry tydzień.

Kolejnym przystanek, to Władysławowo. Raptem 225km, a dojazd zajął nam 7godzin. Pan, który zabrał nas pierwsze kilkanaście kilometrów, nie wierzył, że nam się uda zrobić taką trasę w jeden dzień (a trzeba dodać, że miałyśmy dwa wielkie plecaki i namiot, składający się do futerału o średnicy około metra). Kolejne, prawie 30km, zrobiłyśmy z bardzo sympatycznym małżeństwem. A potem nastał kryzys. Dlatego Koszalin już nie będzie się dobrze kojarzył. Po ponad godzinnym czekaniu na cokolwiek, przemiły pan z wąsem zabrał nas prawie 70km dalej. To dodało nam sił. Tak bardzo dodało, że przed Słupskiem, to była prawie przesiadka z jednego samochodu do drugiego. Z panem, który nie chciał spać z teściową i dlatego wracał do żony, do Warszawy. To była kolejna znacząca trasa, bo ponad 80km. Pan był bardzo miły, z głosem ArturaW i udało mu się uniknąć mandatu, bo policja się na nas przyczaiła. Za to opuszczanie pojazdu odbyło się bardzo szybko, w bardzo nietypowych warunkach (bo przed zamkniętym przejazdem, który zaczął się otwierać), ale za to z humorem i śmiechem.

Tak mniej więcej od Słupska, Gabrysia robiła napis na tekturze, gdzie chcemy dojechać. Kierowcy mówili, że to bardzo pomaga.   

Następne 30km to czterech różnych kierowców. Pan, którego nie pamiętamy, ale pokazał nam blok, w którym mieszka, chłopak, który opowiadał o autostopie na Islandii, gdzie spał w namiocie, na jeziorze (aaa! i jeszcze mówił o tym, że w Turcji się świetnie jeździ autostopem, bo ludzie bardzo mili, za to w Grecji gorzej), chłopak podobny do Jacoba, który zauważył nas w ostatniej chwili, bo patrzył na telefon (nieładnie, nieładnie, ale się zatrzymał!) i ostatni Wielki Pan(nie ze względu na gabaryty, ale za okazaną dobroć) Elektryk bądź Budowniczy, który szukał dla nas naszego Pola Namiotowego Horyzont. Taka oto dotarłyśmy do Władysławowa.  (no i prawie bym zapomniała o brownie z lodami w Burgerze w Redzie, a dobre było)

Pole ujęło nas tym, że wychodząc z namiotu widziało się morze. Takie najprawdziwsze morze, które szumiało. Standard Horyzontu mniejszy niż w Kołobrzegu, ale za to znacząco taniej. Ludzi jednak, znacząco więcej. Atrakcje też inne. Namiot ustawiony tak, że nie było cienia rano, więc spanie kończyło się na zewnątrz, gdzie przynajmniej wiał lekki wiatr. A i tak było gorąco.

Co zapamiętam? Przede wszystkim to chyba dwa dni z dechą (tak! to było coś WIELKIEGO), Rozewie i Rurociąg, całodobową Biedronkę z godzinną przerwą techniczną, pizzę o 23, zupę szczawiową, piwa lokalne (całkiem smaczne), taki śmieszny zimny kolorowy napój, przemierzanie tego małego miasteczka z jednego końca na drugi i bardziej lub mniej poważne rozmowy. Było inaczej niż w Kołobrzegu, ale równie magicznie.

No i teraz rzeczone Bory Tucholskie. Prawie 180km w 8h. Do Czerska (jakieś 25km od Tucholi) szło nawet całkiem gładko. Pan student, który mieszkał z mamą i jechał na zakupy (a my w czasie zakupów jadłyśmy w KFC, i do tego jeszcze jakaś kobieta, chyba Rumunka, na parkingu jakieś dziwne rzeczy do nas mówiła), pan z dwójką dzieci (ale tylko opowiadał o nich), który słuchał Comy, pani fizjoterapeutka, która pracowała w firmie udzielającej pożyczki, pani z tatuażem i różowych spodniach, pan Holender-Polak opowiadający o powrocie z Holandii i pan Eteryczny, który próbował nas zachęcić do spływu kajakowego. 

W Czersku nastąpiła bardzo spora przerwa, spowodowana głównie tym, że prawnie nie jeździły tam samochody. Jednak w końcu się udało. Zabrało nas dwóch specyficznych panów (Piotr i Adam), którzy słuchali muzyki klasycznej i Disco Polo, i wywiozło nas w las do Gołąbka. Wywiezione w las, czułyśmy się momentami niepewnie, jednak wszystko zakończyło się dobrze (patrz początek notki).

Myślałyśmy, że jak nie da się do tej Tucholi dojechać, to pewnie nie da się z niej wydostać, ale miło byłyśmy zaskoczone jak po jakiś zaledwie 10minutach marszu poboczem drogi, zatrzymało się państwo finansowi, które zabrało nas aż do Bydgoszczy! (a tym razem chcemy dojechać do Łodzi) Tam też trafił się całkiem słuszny obiad i troszkę czekania, ale miła pani kosmetolog podrzuciła nas do Torunia. Przy okazji nauczyłam się obsługi jej smartfona, bo jechała do koleżanki i trzeba było pomóc znaleźć ulicę, na którą ma się dostać. 

W Toruniu stałyśmy w bardzo niefortunnym miejscu i po dłuższym nic niedającym czekaniu postanowiłyśmy przenieść się troszkę dalej. I tak idziemy, idziemy, już takie zmęczone bardzo, z plecakami i namiotem, i jedzie pan z przeciwka. Zatrzymał się na drugim pasie i powiedział, że musimy iść jakieś 4km, na skrzyżowanie, żeby dostać się do Łodzi. Zmęczone coraz bardziej idziemy dalej, aż tu nagle zatrzymuje się samochód! To ten sam, co kierował nas na główne skrzyżowanie. Stwierdził, że nas podwiezie. To było bardzo, bardzo miłe. Na polecamy skrzyżowaniu, prawie od razu zatrzymał się pan, który jechał do Łodzi. Ba! ona nawet jechał do Katowic! Jednak Łódź była naszym miejscem postoju, do którego trafiłyśmy w okolicy godziny 21.

Po dwóch nocach w Łodzi (w dwóch rożnych miejscach, poznaniu ciekawych ludzi, zjedzeniu sałatki z kurczakiem i zrobieniem ciasta czekoladowego) wyruszyłyśmy do Katowic. Do Częstochowy zabrała nas dwójka młodych ludzi i wysadziła przy Maku, gdzie można było zjeść obiadek. I tam też po raz pierwszy złapałyśmy TIRa! (a mówili nam, że się nie da, że nie zabierają, apffff). Podróż TIRem była dosyć krótka, bo pan musiał mieć postój, ale za to byłyśmy świadkiem jak pani z samochodu przed nami odpadło koło, a Gabrysia prawie wylądowała na przedniej szybie przy hamowaniu TIRa. Kolejne kilkanaście kilometrów przejechałyśmy z hiphopowcami i ze starszym panem, który podwiózł nas do Silesii, skąd już autobusem pojechałyśmy do Gliwic.

Podsumowanie? Stopem jeździ się bardzo, bardzo fajnie. Można poznać ciekawych ludzi, dowiedzieć się całkiem sporo nowych informacji, no i przede wszystkim (oprócz oszczędności) przeżyć niezapomniane chwile. (a szczególnie jak się ma z kim jeździć, no przecież)


W kolejnej odsłonie będzie streszczenie podróżny stopem po Śląsku.