(tytuł
musi być taki, a nie inny, bo inny nie pasuje, a tak, wszystko jasne od samego
początku jest)
Jeśli
ktoś się wybiera w Bory Tucholskie, to polecam miejscowość Gołąbek, niedaleko
Tucholi. Należy też zabrać ze sobą dużo jedzenia i innych potrzebnych rzeczy
(?!), bo do sklepu daleko. Nie bardzo, ale jednak (rowerem w obie strony jakieś
2,5h). Preparaty na komary można zostawić w domu, bo i tak nie działają. A jak
się ma wystarczająco dużo ‘szczęścia’, to 10 skoro świt, może obudzić was msza
na polu namiotowym. Dźwięki gitary nawet przyjemne, ale i tak się nie chciało
wypełznąć z namiotu, z różnych przyczyn.
Do
Kołobrzegu jechałyśmy (znaczy się ja i Gabrysia) ze znajomym Jackiem. To taki
prawie autostop, ale umówiony. Droga minęła dosyć szybko i bardzo, bardzo miło.
Pole namiotowe zaskoczyło nas trochę ceną, ale za to łazienki i zaplecze
kuchenne zrekompensowało stratę finansową. Samo pole, też bardzo przyjemne. Całkiem
przez przypadek, rozbiłyśmy (ho! toż ten namiot sam się ‘rozbija’) namiot (vel
żaba, z racji koloru i rozpłaszczenia, co się potem okazało, że za bardzo były
naciągnięte sznurki) w cieniu drzew, co powodowało tym, że można było długo
spać, a gorąco nie docierało do środka. Późne wstawanie i późne docieranie na
plaże, ma to do siebie, że nie ma już prawie ludzi. Jest miło, spokojnie,
ciepła woda. Jest tak, jak być powinno.
Kołobrzeg
zostawił bardzo miłe wspomnienia. Pyszne zupy w jadłodajni i kotlet po
szwajcarsku na plaży, deser lodowy z Kasią na promenadzie, co dzienne wędrówki
na plażę i powrót po zachodzie, wszędobylski piasek, mycie zębów o świcie,
prawie roztopione grześki od babci zielnej, szalona konferansjerka na Festiwalu
Indii (gdzie Hare Kriszna brzmiało w nas jeszcze dobre kilka dni) z szalonym
akustykiem i same dobre chwile. Same. Nie było innych. To był bardzo dobry
tydzień.
Kolejnym
przystanek, to Władysławowo. Raptem 225km, a dojazd zajął nam 7godzin. Pan,
który zabrał nas pierwsze kilkanaście kilometrów, nie wierzył, że nam się uda
zrobić taką trasę w jeden dzień (a trzeba dodać, że miałyśmy dwa wielkie
plecaki i namiot, składający się do futerału o średnicy około metra). Kolejne,
prawie 30km, zrobiłyśmy z bardzo sympatycznym małżeństwem. A potem nastał
kryzys. Dlatego Koszalin już nie będzie się dobrze kojarzył. Po ponad godzinnym
czekaniu na cokolwiek, przemiły pan z wąsem zabrał nas prawie 70km dalej. To
dodało nam sił. Tak bardzo dodało, że przed Słupskiem, to była prawie
przesiadka z jednego samochodu do drugiego. Z panem, który nie chciał spać z
teściową i dlatego wracał do żony, do Warszawy. To była kolejna znacząca trasa,
bo ponad 80km. Pan był bardzo miły, z głosem ArturaW i udało mu się uniknąć
mandatu, bo policja się na nas przyczaiła. Za to opuszczanie pojazdu odbyło się
bardzo szybko, w bardzo nietypowych warunkach (bo przed zamkniętym przejazdem,
który zaczął się otwierać), ale za to z humorem i śmiechem.
Tak
mniej więcej od Słupska, Gabrysia robiła napis na tekturze, gdzie chcemy
dojechać. Kierowcy mówili, że to bardzo pomaga.
Następne
30km to czterech różnych kierowców. Pan, którego nie pamiętamy, ale pokazał nam
blok, w którym mieszka, chłopak, który opowiadał o autostopie na Islandii,
gdzie spał w namiocie, na jeziorze (aaa! i jeszcze mówił o tym, że w Turcji się
świetnie jeździ autostopem, bo ludzie bardzo mili, za to w Grecji gorzej),
chłopak podobny do Jacoba, który zauważył nas w ostatniej chwili, bo patrzył na
telefon (nieładnie, nieładnie, ale się zatrzymał!) i ostatni Wielki Pan(nie ze
względu na gabaryty, ale za okazaną dobroć) Elektryk bądź Budowniczy, który
szukał dla nas naszego Pola Namiotowego Horyzont. Taka oto dotarłyśmy do Władysławowa.
(no i prawie bym zapomniała o brownie z
lodami w Burgerze w Redzie, a dobre było)
Pole
ujęło nas tym, że wychodząc z namiotu widziało się morze. Takie najprawdziwsze
morze, które szumiało. Standard Horyzontu mniejszy niż w Kołobrzegu, ale za to
znacząco taniej. Ludzi jednak, znacząco więcej. Atrakcje też inne. Namiot
ustawiony tak, że nie było cienia rano, więc spanie kończyło się na zewnątrz,
gdzie przynajmniej wiał lekki wiatr. A i tak było gorąco.
Co
zapamiętam? Przede wszystkim to chyba dwa dni z dechą (tak! to było coś
WIELKIEGO), Rozewie i Rurociąg, całodobową Biedronkę z godzinną przerwą
techniczną, pizzę o 23, zupę szczawiową, piwa lokalne (całkiem smaczne), taki
śmieszny zimny kolorowy napój, przemierzanie tego małego miasteczka z jednego
końca na drugi i bardziej lub mniej poważne rozmowy. Było inaczej niż w
Kołobrzegu, ale równie magicznie.
No i
teraz rzeczone Bory Tucholskie. Prawie 180km w 8h. Do Czerska (jakieś 25km od
Tucholi) szło nawet całkiem gładko. Pan student, który mieszkał z mamą i jechał
na zakupy (a my w czasie zakupów jadłyśmy w KFC, i do tego jeszcze jakaś
kobieta, chyba Rumunka, na parkingu jakieś dziwne rzeczy do nas mówiła), pan z
dwójką dzieci (ale tylko opowiadał o nich), który słuchał Comy, pani
fizjoterapeutka, która pracowała w firmie udzielającej pożyczki, pani z
tatuażem i różowych spodniach, pan Holender-Polak opowiadający o powrocie z
Holandii i pan Eteryczny, który próbował nas zachęcić do spływu kajakowego.
W
Czersku nastąpiła bardzo spora przerwa, spowodowana głównie tym, że prawnie nie
jeździły tam samochody. Jednak w końcu się udało. Zabrało nas dwóch
specyficznych panów (Piotr i Adam), którzy słuchali muzyki klasycznej i Disco
Polo, i wywiozło nas w las do Gołąbka. Wywiezione w las, czułyśmy się momentami
niepewnie, jednak wszystko zakończyło się dobrze (patrz początek notki).
Myślałyśmy,
że jak nie da się do tej Tucholi dojechać, to pewnie nie da się z niej
wydostać, ale miło byłyśmy zaskoczone jak po jakiś zaledwie 10minutach marszu
poboczem drogi, zatrzymało się państwo finansowi, które zabrało nas aż do
Bydgoszczy! (a tym razem chcemy dojechać do Łodzi) Tam też trafił się całkiem słuszny
obiad i troszkę czekania, ale miła pani kosmetolog podrzuciła nas do Torunia.
Przy okazji nauczyłam się obsługi jej smartfona, bo jechała do koleżanki i
trzeba było pomóc znaleźć ulicę, na którą ma się dostać.
W Toruniu stałyśmy w
bardzo niefortunnym miejscu i po dłuższym nic niedającym czekaniu
postanowiłyśmy przenieść się troszkę dalej. I tak idziemy, idziemy, już takie
zmęczone bardzo, z plecakami i namiotem, i jedzie pan z przeciwka. Zatrzymał
się na drugim pasie i powiedział, że musimy iść jakieś 4km, na skrzyżowanie,
żeby dostać się do Łodzi. Zmęczone coraz bardziej idziemy dalej, aż tu nagle
zatrzymuje się samochód! To ten sam, co kierował nas na główne skrzyżowanie.
Stwierdził, że nas podwiezie. To było bardzo, bardzo miłe. Na polecamy skrzyżowaniu,
prawie od razu zatrzymał się pan, który jechał do Łodzi. Ba! ona nawet jechał
do Katowic! Jednak Łódź była naszym miejscem postoju, do którego trafiłyśmy w
okolicy godziny 21.
Po
dwóch nocach w Łodzi (w dwóch rożnych miejscach, poznaniu ciekawych ludzi,
zjedzeniu sałatki z kurczakiem i zrobieniem ciasta czekoladowego) wyruszyłyśmy
do Katowic. Do Częstochowy zabrała nas dwójka młodych ludzi i wysadziła przy
Maku, gdzie można było zjeść obiadek. I tam też po raz pierwszy złapałyśmy
TIRa! (a mówili nam, że się nie da, że nie zabierają, apffff). Podróż TIRem
była dosyć krótka, bo pan musiał mieć postój, ale za to byłyśmy świadkiem jak
pani z samochodu przed nami odpadło koło, a Gabrysia prawie wylądowała na
przedniej szybie przy hamowaniu TIRa. Kolejne kilkanaście kilometrów
przejechałyśmy z hiphopowcami i ze starszym panem, który podwiózł nas do
Silesii, skąd już autobusem pojechałyśmy do Gliwic.
Podsumowanie?
Stopem jeździ się bardzo, bardzo fajnie. Można poznać ciekawych ludzi,
dowiedzieć się całkiem sporo nowych informacji, no i przede wszystkim (oprócz
oszczędności) przeżyć niezapomniane chwile. (a szczególnie jak się ma z kim
jeździć, no przecież)
W
kolejnej odsłonie będzie streszczenie podróżny stopem po Śląsku.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz